JBL L100 Classic
TEST

JBL L100 Classic to konsekwentny remake konstrukcji z roku 1970. Zero nawiązań do aktualnych tendencji wzorniczych – bo niby jak, skoro przednia ścianka ma 39 cm szerokości?

W projekcie tego monitora nie widać schlebiania „designerskim” gustom ani puszczania oka do projektantów minimalistycznych wnętrz, wykładanych kamieniem i szkłem. Da się natomiast dostrzec ukłon w kierunku blisko pięciu dekad tradycji; metaforyczny łącznik ze złotymi czasami hi-fi i chęć przybliżenia współczesnemu melomanowi klasycznej konstrukcji. Oswojenia go z czymś, co kiedyś stanowiło codzienność, a dziś stało się egzotyką. Pokazania, że świat wyrafinowanego hi-fi nie zaczął się od wąskich przednich ścianek i wooferów po bokach, a dobry dźwięk można uzyskać na bazie zupełnie innych założeń.

Oryginalny L100 powstał jako domowa wersja profesjonalnego monitora 4310. Ten zaś – jako zminiaturyzowana alternatywa modelu 4320 z lat 60. XX wieku. Ze względu na szerokie pasmo przenoszenia i zakres dynamiki, 4320 był standardowym wyposażeniem studiów dźwiękowych. Kiedy jednak, wraz z postępem techniki, przybywało w nich urządzeń elektronicznych, zaczęło się robić ciasno. Dostrzegając te bolączki, JBL opracował mniejszy głośnik i, jak się wkrótce okazało, trafił w dziesiątkę. 4310 przebojem zdobył rynek profesjonalnych monitorów w USA. Bez problemu mieścił się w niewielkich pomieszczeniach, dawał się ustawić pionowo i poziomo, a poza tym brzmiał tak dobrze, że realizatorzy chętnie kupowali go także do domu. Profesjonalna wersja wyglądała jednak surowo i napotykała sprzeciw żeńskiej części publiczności. Wtedy w firmie pojawił się pomysł, by ucywilizować wygląd obudowy. Opracowano unikalne piankowe maskownice Quadrex, a do wykończenia wybrano olejowany fornir orzechowy. W ten sposób powstał studyjny monitor do użytku domowego, którym JBL rozbił bank.




Wprowadzenie L100 Classic można więc odczytywać jako marzenie o powtórce historycznego sukcesu. Oryginalny L100 był nie tylko najlepiej sprzedającym się modelem w historii JBL-a, ale także bestsellerem dekady lat 70. XX wieku. Był strzałem w dziesiątkę na każdym poziomie: prestiżowym, brzmieniowym i sprzedażowym. Wszyscy go lubili i wszyscy chcieli postawić w swoim salonie. Ten głośnik to kawał firmowej tradycji, ale też istotny fragment historii hi-fi. I chociaż dzisiaj słuchamy innego sprzętu, warto go poznać.



W zwrotnicy powietrzne cewki oraz foliowe kondensatory
Bennica. Podział pasma przy 450 Hz i 3,5 kHz.

Budowa

Obudowa o zupełnie niedzisiejszych proporcjach mieści zupełnie niedzisiejszy układ przetworników. Niskie tony powierzono głośnikowi o średnicy 30 cm, zamontowanemu na froncie. To właśnie on determinuje szerokość przedniej ścianki. Jego membranę wykonano z czystej plisowanej celulozy. Jest biało-kremowa, gruba i szorstka w dotyku. Papier cechuje bardzo dobre tłumienie wewnętrzne, a pokrywające powierzchnię fałdy zapewniają usztywnienie i pomagają rozbijać rezonanse.
Membrana o dużej średnicy sugeruje, że woofer nie posłuży za przykład miniaturyzacji, ale dopiero po wymontowaniu go z obudowy widać, jak jest ogromny. JW300PW-8 ma bardzo solidny kosz odlewany pod ciśnieniem. Jego ramiona są grube, ale w dolnej części przewidziano otwory umożliwiające cyrkulację powietrza niezbędnego do chłodzenia cewki. Otwór wentylacyjny znajduje się także w podwójnym magnesie o średnicy 17,5 cm.



Usztywnienie w kształcie litery „V”.
Wytłumienie sztuczną wełną.

Masywny kosz i magnes powodują, że woofer jest bardzo ciężki, więc żeby zapewnić mechaniczną stabilność montażu w długim okresie użytkowania, śruby, którymi został przykręcony, wchodzą nie bezpośrednio we front, ale w nagwintowane metalowe tuleje. Dzięki temu mikrodrgania ani konieczność serwisu nie wypaczą otworów montażowych. Krawędź kosza, która styka się z deską głośnikową, wyklejono cienką warstwą gąbki. Będzie ona zapobiegać przenoszeniu się drgań na obudowę oraz wtórnie – z powrotem na głośnik. Końcówki przewodów łączących woofer ze zwrotnicą przylutowano, zamiast mocować na wsuwki. Niby drobiazg, ale purystów ucieszy.
Średnicę pasma odtwarza stożek 105H-1 z 12,5-cm membraną z celulozy powlekanej warstwą polimeru. Kosz jest szeroki i jako jedyny w całym układzie nie został wpuszczony w podfrezowanie, przez co nie licuje się z frontem. Magnes znów jest duży w relacji do średnicy membrany – ma 8 cm. Końcówki przewodów przylutowano. Wkręty mocujące wchodzą bezpośrednio w deskę głośnikową.



Pokrętła regulacji tonów średnich i wysokich.

Za górę pasma odpowiada 25-mm kopułka JT025TI1-4 z membraną tytanową i miękkim zawieszeniem. To duża zmiana w porównaniu z oryginalnym L100, w którym montowano stożek z celulozy (tytanowa kopułka pojawiła się dopiero w modelu 4312A z roku 1986).
W centrum znajduje się dyfuzor, zintegrowany z łagodnie profilowanym, płytkim falowodem. Kołnierz z tworzywa sztucznego został wpuszczony w wyfrezowanie. Do napędu wykorzystano ferrytowy magnes o średnicy 8 cm. Końcówki kabli podłączono wsuwkami.
Wszystkie te elementy to żadna technologia kosmiczna, ale widać, że ktoś w JBL-u podszedł do projektu z sercem i nie pozwolił sobie na skróty nawet tam, gdzie na pierwszy rzut oka tego nie widać.



30-cm woofer obciążony tunelem
bas-refleks.

Zwrotnicę zmontowano techniką przestrzenną. Płytkę do tylnej ścianki mocuje na sztywno osiem wkrętów. Jest duża, dzięki czemu komponenty mają wokół siebie sporo miejsca. Ich ewentualne interferencje zmniejsza też odpowiednie ustawienie. Poza największą, przeznaczoną dla woofera, wszystkie cewki są powietrzne i nawinięte dość grubym drutem z beztlenowej miedzi. Kondensatory to foliowe Benniki.
Obudowę sklejono z płyt MDF. Front i tył polakierowano na czarny mat. Pozostałe powierzchnie pokryto naturalnym fornirem orzechowym i wykończono matowym lakierem, pozostawiając otwarte pory drewna. Wygląda to dyskretnie i skromnie. Przednia ścianka ma niecałe 30 mm grubości, tylna – 20 mm. We wnętrzu, nad górną krawędzią woofera, wklejono usztywniający profil w kształcie litery „V”. Przetwornik średniotonowy ma do dyspozycji własną komorę, ukształtowaną z grubej masy papierowej. Reszta kubatury pozostaje do dyspozycji basowego.



Plisowana membrana przetwornika
basowego z czystej celulozy.

Do wytłumienia wykorzystano sztuczną wełnę, rozmieszczoną na wszystkich powierzchniach. Jej warstwa nie jest zbyt gruba, więc można się nie obawiać spowolnienia dźwięku.
Wylot tunelu rezonansowego wyprowadzono na przedniej ściance. Wykończono go estetyczną plastikową wkładką, zamiast zostawić nieobrobioną dziurę, jak w oryginale. Powyżej znajdują się dwa potencjometry – do regulacji średnich i wysokich tonów. Punkt „0 dB” został oznaczony tylko graficznie, bez zapadki w samym mechanizmie. Nie warto się tym jednak przejmować, bo tego rodzaju regulacje – zwłaszcza w kolumnach – wykonuje się rzadko. Zwykle raz ustawione pokrętła pozostają w swoich pozycjach aż do istotnej zmiany akustyki pomieszczenia lub przeprowadzki.



Piankowa maskownica Quadrex
od razu wpada w oko.

Trudno o zachwyt terminalami. Umieszczone blisko siebie, w dodatku w zagłębieniu plastikowego profilu, nie zapewniają wygodnej instalacji okablowania. Płaszczyzna tylnej ścianki jest bardzo duża i lepsze gniazda spokojnie by się zmieściły. W miarę łatwo podłącza się banany, ale z widełkami trzeba się gimnastykować. Poza tym, niewielki rozstaw zwiększa ryzyko przypadkowego zwarcia końcówek. Trzeba zachować czujność i co jakiś czas sprawdzać, czy przeciwne bieguny nie próbują nawiązać ze sobą bliższej relacji. Ich płomienny romans mógłby przynieść opłakane skutki.
W wyposażeniu standardowym producent dołącza maskownice Quadrex. To najbardziej charakterystyczny element projektu plastycznego. Nie są to bowiem typowe ramki, na których rozpięto czarną tkaninę, ale gąbka klejona do całkiem grubej bazy z tworzywa sztucznego. Warto podkreślić, że kolor jej krawędzi jest niemal identyczny co fornir na skrzyni. Quadrex natychmiast rzuca się w oczy i wyróżnia JBL-a z tłumu innych monitorów. W lewym dolnym rogu umieszczono dyskretne logo – z pomarańczowym napisem na czarnym tle.



Pomarańczowe logo JBL-a
na czarnym tle.

Wygląda to bardzo stylowo. Maskownice mogą być czarne, pomarańczowe lub niebieskie, przy czym w wyposażeniu każdej pary znajduje się jeden kolor, wybrany przez użytkownika. Pozostałe można zamówić za dopłatą.
L100 Classic nie powstały po to, by się wtapiać we współczesne pomieszczenia i na pewno będą się w nich pięknie wyróżniać. Jakość wykonania nie budzi zastrzeżeń. Dopasowanie płaszczyzn i elementów, podobnie jak staranność montażu, dają nadzieję na długie lata bezproblemowej eksploatacji. Amerykańskie monitory to krok odważny, ale z pewnością nieprzypadkowy. Wpisują się w nostalgię za złotymi latami hi-fi i mają trafić do odbiorców, którzy chętnie sobie odświeżą wspomnienia z młodości.

Boczna krawędź maskownicy dopasowana kolorystycznie do orzechowej okleiny.

Przygotowanie

Od strony użytkowej L100 Classic to ciekawe zagadnienie. Z jednej strony, są łatwe do wysterowania; z drugiej – dobrze wiedzieć, czego się chce, żeby nie tracić czasu na niepotrzebne eksperymenty.
Monitory wyglądają może archaicznie, ale zaskakują jak najbardziej współczesną przejrzystością. I tak jak prawdą jest, że ich ponadprzeciętna kompatybilność pozwala je zasilić nawet radiobudzikiem, tak prawdziwe będzie również stwierdzenie, że dobrze się czują w high-endowym towarzystwie. W czasie europejskiej premiery L100 Classic na wystawie High End 2018 w Monachium przedstawiciele Harman Luxury Audio Group wykorzystali elektronikę Marka Levinsona, wartą kilkadziesiąt tysięcy euro. Efektem była najlepsza publiczna prezentacja JBL-a, w jakiej uczestniczyłem, bez względu na cenę. I chociaż bardzo drogie wzmacniacze i źródło wyglądały przy skromnych głośnikach trochę jak z innej bajki, to z całości płynął dźwięk o klasie i swobodzie niedostępnych niejednej droższej konfiguracji.



Klasyczny układ trójdrożny
i obudowa z epoki.

Na szczęście, testy redakcyjne wykazały, że JBL/ML nie jest zestawem obowiązkowym i że można sięgnąć również po nieco tańszą elektronikę. Nie zmienia to faktu, że L100 Classic w arystokratycznym otoczeniu czują się jak ryba w wodzie.
Amerykańskie monitory mogą pracować zarówno z tranzystorem, jak i z lampą. Bardziej niż na moc czy wydajność prądową, warto zwracać uwagę na ich walory brzmieniowe. L100 Classic zagrają i z ośmiowatową triodą 300B, i z 200-watowym półprzewodnikiem. Możliwość konfiguracji szybciej ograniczy portfel właściciela niż same głośniki. Te pomagają bowiem jak mogą. Po pierwsze, przyjaznymi parametrami (90 dB, 4 omy), a po drugie – reagują na każdą zmianę i niczego nie trzeba się domyślać. Przy odrobinie wprawy dobór optymalnego systemu nie powinien się dłużyć.



Klasyczny układ trójdrożny
i obudowa z epoki.

Ustawianie również nie zajmie dużo czasu. Mimo że na zdjęciach reklamowych L100 Classic stoją dosunięte do ściany, nie jest to wskazówka jedynie słusznego umiejscowienia. W teście grały praktycznie w wolnej przestrzeni – 105 cm od ściany tylnej i 60 cm od bocznych. Wylot bas-refleksu na froncie daje sporo swobody przy wyborze lokalizacji, ponieważ zestawy powinny pozostawać mało wrażliwe na bliskość powierzchni odbijającej za nimi. Także rodowód L100 Classic pozwala przypuszczać, że nie będą specjalnie wybrzydzać na warunki pomieszczenia. Ich pierwowzór powstał przecież do pracy w zagraconych studiach.
Na pewno warto się zaopatrzyć w porządne podstawki. JBL oferuje własne – niską, otwartą konstrukcję, która odchyla monitor delikatnie do tyłu. Wizualnie jest to opcja nie do pobicia, jednak cena zachęca średnio – blisko 3000 zł za komplet to sporo. Sęk w tym, że jeśli jednak zależy Wam na wyglądzie systemu, to chyba nie macie wyjścia. Ewentualnie można obstalować coś na wzór u znajomego ślusarza.



To się nie może nie podobać.

Alternatywą – choć dyskusyjną pod względem wizualnym – jest zakup konwencjonalnych podstawek, oferowanych przez firmy specjalistyczne. L100 Classic mają wysokość Harbethów Super HL5 i takie stendy powinny do nich pasować, choć będą nieco za wąskie. Najlepiej byłoby więc zamówić coś na wymiar, ale wtedy cena może się zbliżyć do oryginałów. W takim przypadku nie ma sensu kombinować.
Ważne jest też wygrzewanie. Do redakcji dotarła fabrycznie nowa para, która przed odsłuchami została poddana rozgrzewce. Podłączone do miniwieży Denona, JBL-e pracowały z cichym sygnałem bez przerwy przez pięć dni i nawet w takiej konfiguracji było słychać zachodzące w dźwięku zmiany. Z początku lekko przytłumiony, z dominującą średnicą, stopniowo odzyskiwał klarowność i skraje pasma. Ostatnie trzy dni rozgrzewki głośniki spędziły w systemie docelowym. Żeby się „ustać” i przygotować do formalnych odsłuchów.



Papierowa membrana zawieszona na resorze z gumy.

Konfiguracja systemu

W teście monitory JBL L100 Classic grały z końcówką mocy ModWright KWA 150 SE, sterowaną przedwzmacniaczem BAT VK 3iX SE. Płyty odtwarzał Accuphase DP-700. Sygnał płynął łączówkami Jorma Unity XLR, Jorma Origo XLR i KBL Sound Himalaya RCA, a do głośników – KBL-em Quattro. Zasilanie z kondycjonera Gigawatt PC-4 Evo SE dostarczały sieciówki KBL Sound Himalaya, Jorma Origo i Acrolink 6N-PC6100. Elektronika stała na stolikach Sroka i StandArt STO MkII. Pod końcówkę mocy podłożyłem podkładki Symposium Acoustic Ultra Padz, które w tym zastosowaniu sprawdzają się świetnie. System pracował w delikatnie zaadaptowanym pomieszczeniu o powierzchni 16,5 m².



Średniotonowy stożek 105H-1
z celulozy powlekanej polimerem. Magnes pojedynczy, ferrytowy.

Wrażenia odsłuchowe

Obawy, że dźwięk sporych monitorów, wyposażonych w 30-cm woofery, może się nie zmieścić w niewielkim pokoju, rozwiały pierwsze minuty „Baduizmu” Eryki Badu. Otwierająca album partia elektronicznie przetworzonego kontrabasu składa się z bardzo niskich dźwięków. Ich czyste odtworzenie stanowi dobry prognostyk na przyszłość. Dla pewności sięgnąłem jeszcze po remiksy utworów Björk, zgromadzone na płycie „Telegram”, oraz po wymagające w stosunku do sprzętu „Bluzeum”. Wszystkie zostały przez L100 Classic zagrane bez podbarwień ani oznak stłamszenia.
Amerykańskie monitory dawały też jasno do zrozumienia, że wciąż mają duży zapas i gdyby zaszła potrzeba, zagrają równie czysto, ale o wiele głośniej. Sprawdziłem to skwapliwie, podkręcając natężenie sygnału sporo powyżej przeciętnej. Dźwięk zachował detale i swobodę, a przyrost decybeli nie spowodował wzrostu zniekształceń. Jako że głośne odsłuchy w kilkugodzinnych sesjach to nie najlepszy pomysł, po kwadransie zakończyłem „próby koncertowe”. Wróciłem do normalnego poziomu, przy okazji sprawdzając, czy spadło nasycenie szczegółami. Na szczęście nie.



Sekcja średnio-wysokotonowa.

JBL-e mogą, ale nie muszą grać głośno, żeby osiągnąć pełnię brzmienia. Słuchając ciszej, nie tracimy wyrazistości barw ani kontrastów dynamicznych. To cenne, zwłaszcza gdy lubimy się przy muzyce relaksować wieczorem, kiedy ogólny poziom szumu zewnętrznego się obniża i muzyka nie musi się przez niego przebijać. Wtedy liczą się wyraźne odwzorowanie skrajów pasma i żywość mikrodynamiki. W obu dziedzinach L100 Classic radzą sobie bardzo dobrze.
Tak dobrze, że nabrałem ochoty, by zestawić je z 8-omową lampą. Równolegle z testem JBL-i miałem sposobność zapoznać się przedpremierowo z możliwościami najnowszej końcówki mocy Air Tight ATM-300R. To purystyczna konstrukcja single-ended na triodzie 300B. Minimalistyczny, wyrafinowany wzmacniacz, podłączony do odpowiednio skutecznego i naturalnie brzmiącego głośnika, potrafi dać wiele radości. Ze swoimi 90 dB/W L100 Classic wydają się wystarczająco skuteczne. Z całą pewnością są też odpowiednio czyste. Warto wypróbować tę konfigurację, kiedy japoński wzmacniacz oficjalnie trafi do sprzedaży.



Podwójny, wentylowany magnes.

Przejrzystość amerykańskich monitorów budzi uznanie. Nie tylko w danym segmencie cenowym, ale w kategoriach obiektywnych. Ilość informacji, jakie przekazują nawet z dobrze, zdawałoby się, osłuchanych albumów, może sprawić nie lada niespodziankę. Wydawało mi się, że „Improvisations with Bashir” Józefa Kapustki znam na pamięć, jednak JBL-e odtworzyły odgłosy pracy mechanizmu fortepianu, których nie byłem wcześniej świadomy. Towarzyszyły one muzyce tak wyraźnie, że mogłyby zaskoczyć samego realizatora. Trudno stwierdzić, czy zależało mu aż na takim realizmie. A może miksując materiał, nawet tego nie słyszał?
Należy wyraźnie zaznaczyć, że obserwowany efekt nie wynikał ze zmiany proporcji pasma, która mogłaby skutkować nadmierną ekspozycją określonego wycinka kosztem przytłumienia innych. Czasem takie zafałszowanie interpretujemy jako zdolność systemu do „odtwarzania znanych płyt na nowo”, ale czas pokazuje, że to, co braliśmy za nowy poziom prawdy, tak naprawdę wynika z błędu. W L100 Classic efekt jest naturalny; one rzeczywiście są aż tak przejrzyste. Grają równo i w najlepszym znaczeniu monitorowo. Docenia się ich szczerość, brak skrępowania, a zarazem dyscyplinę. Nie mają może tej wilgotności wokalu co Harbethy, ale są za to bardziej zrywne. Proponują inne podejście, ale z pewnością nie jest ono mniej wierne czy muzykalne.



JW300PW-8 ma bardzo solidny kosz, odlewany pod ciśnieniem.
Miejsce styku obręczy z deską
głośnikową wyklejono pianką.

Pozostaję pod dużym wrażeniem tego, co zrobił JBL, a ściślej: tego, jak L100 Classic zestroił projektant, Chris Hagen. Te głośniki nie powstały według receptury: jest dobrze na pomiarach, to będzie dobrze grało. Ich naprawdę ktoś słuchał i sprawdzał efekty teoretycznych założeń. Słuchał, słyszał i wyciągał wnioski.
Przy swojej dynamice i zdolności energicznego grania amerykańskie zestawy pozostają niesamowicie spójne. Jakby ta spójność została wzięta z zupełnie innej, chciałoby się powiedzieć: brytyjskiej estetyki. Całe pasmo odbiera się jako jednolite. Przy swej detaliczności dźwięk pozostaje przyjemny w odbiorze, tak że spodoba się zarówno kompletnemu laikowi, jak i wymagającemu zawodowcowi. JBL-e wykładają kawę na ławę, potrafią zaatakować impulsem dynamicznym i nie żałują basu, ale – jakby będąc pewnymi swojej siły – pozostają spokojne i kulturalne.



Magnes kopułki JT025TI1-4.
Jej tytanową membranę
umieszczono w łagodnie
profilowanym falowodzie
z tworzywa sztucznego.

Talent projektanta przejawia się również w tym, że pomimo wyraziście podawanych niskich tonów, ale subtelnej i tylko harmonijnie dopełniającej średnicę góry pasma, balans tonalny pozostaje niezachwiany. L100 Classic przeczą popularnej i intuicyjnej zasadzie, że obfity bas wymaga kontrapunktu w postaci mocnych, doświetlonych wysokich tonów. Ich góra jest stonowana i raczej pełni rolę służebną w stosunku do średnicy, niż próbuje ściągnąć na siebie uwagę. Mimo to przez cały test nie przyszło mi do głowy, by ją trochę podkręcić potencjometrem. Jej natężenie w pozycji spoczynkowej i ogólny charakter prezentacji pozostają prawidłowe. L100 Classic po prostu grają jak należy i robią to z taką klasą i swobodą, że trudno się oderwać od słuchania.



Profil z terminalami
podklejony gąbką.

Powiedzieliśmy sobie o dynamice, przejrzystości i spójności pasma akustycznego. Ale umówmy się – każdego, kto zobaczył na zdjęciach 30-cm woofer, interesuje przede wszystkim to, czy jest bas, a jeśli jest, to jaki. Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: jest i to jaki!
Potrafi zejść bardzo nisko, nie tracąc klarowności ani natężenia. Zachowuje się jak kulturysta, który zamiast sztangi podnosi ręcznik. Praca 30-cm woofera to zupełnie co innego niż furkotanie równolegle połączonych nisko-średniotonowców. Plisowana membrana nawet niespecjalnie musi się wychylać, żeby wygenerować wysokie ciśnienie akustyczne. To również składnik wspomnianego wcześniej spokoju. Myśl, że JBL ma zapas, towarzyszy nam przez cały czas.



Głośnik super, ale gniazda
do poprawki.

Dźwięk jest oparty na solidnym fundamencie harmonicznym, dzięki czemu nie staje się zbyt lekki czy rozjaśniony. Receptą jest obecność niskich tonów w spektrum harmonicznym zawsze, kiedy mają w nim być, a nie tylko wtedy, kiedy już inaczej się nie da. Tu bas jest. Nie pojawia się, ale jest. To ogromna różnica, która wpływa na odbiór każdego repertuaru. Nie trzeba się niczego doszukiwać ani kompensować w mózgu niedostatku niskich tonów. One są obecne w muzyce w postaci składowych, a JBL je tylko odtwarza. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro 30-cm membrana nie ma nic innego do roboty. Efektem jest dźwięk naturalny i relaksujący. I nie ma mowy o podbarwieniu, ponieważ tam, gdzie niskie składowe naturalnie nie występują, nie pojawią się także za sprawą JBL-a. Próżno zatem ich szukać w arii Królowej Nocy Mozarta; kiedy natomiast u Mahlera zabrzmią kontrabasy, to nie tylko je usłyszymy, ale również poczujemy.



Proporcje między głośnikami.

Bas nie jest cięty skalpelem ani szybki jak błyskawica. Jest natomiast – w luksusowym znaczeniu – wystarczający. Nie szamocze się ani nie wysila. Za to kiedy się odezwie, to od razu wiadomo, że taki właśnie ma być.
Efektowne szarpnięcie struny gitary basowej w „Undisclosed Desires” Muse brzmi z rzadko słyszanym realizmem. Główna częstotliwość tego dźwięku wcale nie jest szczególnie niska, ale wypełnienie harmonicznymi i przekazywana przez membranę energia uderzenia sprawiają, że i tak atrakcyjne nagranie zaczyna brzmieć jeszcze lepiej.
Barwa L100 Classic lokuje się po ciepłej stronie neutralności, a jak na standard studyjnego monitora – jest ciepła.




W domowych pieleszach.

Przy tak detalicznej średnicy nie powinno być zresztą inaczej, bo dźwięk mógłby się stać trudny do zniesienia przy dłuższym kontakcie. Jako że zarówno realizator, jak i meloman spędzają na słuchaniu długie godziny, odbiór nie może być nieprzyjemny. I tutaj znów można docenić kunszt projektanta.
Skromnie wyglądający monitor ujmuje klasą i kulturą. Potrafi być finezyjny i dynamiczny. Subtelny i mocny. W każdej sekundzie pozostaje muzykalny i daje wyjątkową przyjemność ze słuchania. Niczego bym nie zmienił. Niczego nie ujął ani nie dodał. Podoba mi się tak, jak jest.



Monitory najlepiej wyglądają
na oryginalnych podstawkach.

Konkluzja

Remake wart Oscara. JBL L100 Classic to znakomity monitor. Murowany kandydat do nagrody roku.

Źródło: link do artykułu.